matka polka emigrantka

Ja i moje życie – jak przetrwać

Początek podróży. Czas. Czas i ja…

Początek podróży. Czas. Czas i ja…

Hej! To znów ja. I znów o sobie. 

Ponieważ dostałam kilka wiadomości z życzeniami, szybkiego powrotu do zdrowia, (za co serdecznie dziękuję), śpieszę Wam uczciwie donieść wiadomości z przEszłości: Byliśmy na tych wakacjach już w październiku. Przyznaję szczerze, że następny tydzień wolnego — od Świąt do Nowego Roku — był przez długie 6 tygodni, moim niedoczekaniem. Moją gehenną, próbą cierpliwości.

Lubię wakacje. Lubię mieć wolne, które nigdy nie jest czasem wolnym — dla mnie. Bo dla mnie to taki czas, gdzie poczytam książkę, posprzątam, zrobię dzieciom gorącą czekoladę i zdążę wyczyścić wylaną, już niekoniecznie gorącą, czekoladę… a jeszcze mi zostanie chwila, żeby się na to wkurzyć, ochłonąć i zaśmiać z samej siebie…

To się NIE zdąży wszystko wydarzyć. Nie to, żebym z siebie się nie potrafiła śmiać, tylko, żeby mi się udało ogarnąć to wszystko wtedy, kiedy bym chciała. Nie ma opcji. Komisja Europejska narazie pracuje nad zaprzestaniem zmiany czasu, z letniego na zimowy. Ale żebym jeszcze ja, taka z mas szarych, emigrantka, wymyśliła sobie postulowanie o wydłużenie doby tak do 36h chociaż… nieeee, nie mogę tak chcieć zmieniać świata. Muszę zacząć od siebie. 

Otóż, kto mnie zna — nawet jeśli tylko troszkę — ten wie… wie o mnie jedną niezmienną, naganną, wstydliwą, wstrętną, uporczywą, wkurzającą, przekreślającą (tak troszkę) rzecz…

Kto wie?! Kto pierwszy?

Czas. Czas i ja, to pojęcie (bez)względne.

I wierzcie mi, ja od przedszkolaka, spóźniona byłam: na drzemkę, bo ostatnia dojadałam w sali obiad — pod nadzorem pani Eli.

Cała podstawówka, gimnazjum, liceum, studia i college, wizyta u lekarza, spotkanie, randka, fryzjer, dentysta, zebranie rodziców w szkole (już u moich latorośli), nawet samolot się zdarzył! Nie zaczekał, skubaniutki…

Ja zawsze w niedoczasie… spóźniona. Late.

Do pracy też się wiecznie spóźniam. 

Jeden pracodawca zwykł mnie witać tekstem „o, dziś jesteś wcześniej!”, gdy byłam spóźniona tylko 5 minut. Ale firmy nie polecę.

Nawet prowadząc swój biznes, bywałam spóźniona🙈z drugiego piętra. Sklep na parterze. Wstyd i hańba. 

Syna na basen prowadzę — podwożę przez miejską dżunglę w poniedziałki. To jest wyzwanie: wchodzi na basen o 15:45; na 30 minut. Z domu powinniśmy wyjść 15:20. Od razu wiem — nie ma szans. O 13:30 kończy syn szkołę, a o 14:30 z najmłodszym i młodszym, odbieramy Ich siostrę. Wtedy te ziemniaki/makaron/sos/mięso, a nawet woda na brokuły — gotują się najdłużej! 

Ale gdy już o 15:25 robię wojskową musztrę pt. koniec jedzenia! Wychodzimy na basen!, zaczyna się histeria najmłodszego: gdzie jest jego „potforek”, a gdzie On zdjął i schował skarpetki i dlaczego kiedy zapinam już Jego pas w foteliku samochodowym, moje nozdrza uderza — prawym sierpowym, z półobrotu — „potforkowy” smród z pieluszki?! A jest 15:34. Korki na wsi, bo akurat kwiat irlandzkiej młodzieży kończy wówczas lekcje. Do pływalni mamy 2,5km. W korku do świateł na głównym skrzyżowaniu, często stoję 15 minut.  Syn by szybciej doszedł z torbą na plecach. Nawet spakowaną przeze mnie już rankiem. 

Ale nie poddaję się, niech dziecko uczy się pływać. Jadę „bocznymi” uliczkami, troszkę jakby naokoło, ale żeby ominąć szkolne autobusy, ze dwa ciągniki siodłowe i jeden traktor! Oszczędność czasu i udawanie sprytnej zarazem. Ale braku zaangażowania, to już mi nikt nie wytknie! Na ogół spóźniony jest 5 minut. 

Było raz tak, że wszedł do wody punkt czwarta. Zawsze to kwadrans skakania i rekordowej rzutkości czołem do zrobienia fikołka, bez zarycia w dno, które od powierzchni wody, dzieli tylko 50cm. Zdąży się zmęczyć — wierzcie mi. 

Jeszcze do tego 13 minut po 16, trener w zmoczonych lekko spodenkach daje mi przez szybę znak, który w grach zespołowych z piłką dla mnie zawsze oznaczał „time”, a tu jak się domyśliłam po sprincie syna do szatni, oznacza „toilet”!

Matula uczy się przy dzieciach codziennie!

Ale obecny był. Najważniejsze.

Raz się nie spóźniłam. Zaprzyjaźnione mamy, były w szoku. Drugi raz, kiedy był na czas, to wtedy, gdy ja spokojnie mogłam zmienić najmłodszemu pieluchę w domu, a „pływaka” na trening zawiózł Tata… radzimy sobie.

Wracając jednak do tego czasu, a zostawiając gdzieś już w dystansie moje spóźnialstwo, chciałam tylko dodać, że pisać będę, możliwie jak najczęściej, ale nie zawsze w czasie rzeczywistym. Pierwszy wpis pozostawał otwarta notatką na pulpicie komputera, przez dwa miesiące.

72 godziny od powstania, jelitówka w domu jakby dała sobie na wstrzymanie (z pomocą doraźną tabletek węgla aktywnego, gorzkiej czekolady i herbatek ziołowych), pozwoliła nam bez postoju dotrzeć na lotnisko 240 km i wyruszyć w nieco przydługawą lecz szczęśliwą podróż.

O podróżach będę pisać w kolejnych, mam nadzieję, wielu postach. Z pewnym opóźnieniem, jakże dobrze mi znanym.

A tymczasem… do jutra przedwczoraj😉

Edit: syn tym skocznym stylem, nauczył się jakby pływać w 50cm głębokości i dostał się na duży basen. Nieco później zaczynamy, autobusy szkolne już chyba znikną. A ja pozostaję tutaj z dumą ponad moje kokardy! Z dumą za Syna, że pływa. Że się nie utopił. Że mimo iż za każdym razem spije pół basenu wody, a w drodze do domu (2,5km! Nic się nie zmieniło), musi 5 razy siusiu. Jestem z Ciebie, Brunku kosmicznie dumna!

Nie daj się wszelkim sztormom życiowym, bądź na fali. Joł! I Wy także! 

Udostępnij

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
0
Would love your thoughts, please comment.x